Cefalu to urocze miasto na północy Sycylii, które odwiedziłam kiedyś jako pierwsze po Palermo. Miasto tak mnie urzekło, że zawsze co roku odwiedzam je pod koniec pobytu na Sycylii. Stało się to już tradycją.
Do Cefalu pojechałam pociągiem. Bilet z Palermo to koszt 5 euro, podobnie jak autobusem. Miasto nie jest duże, a zwiedzić go można wędrując główną ulicą od stacji pociągów i idąc aż do wybrzeża. Tym razem pobyt tutaj postanowiłam rozpocząć od spaceru jego uliczkami tak, aby przypomnieć sobie i poznać na nowo miejsca, które kiedyś skradły kawałek mego serca.
Wybrukowane uliczki, kwiaty w wielkich donicach na schodach wąskich, bocznych uliczek oraz dziesiątki butików z artystycznymi przedmiotami i rzemiosłem przywiodły mi na myśl Taorminę. To miasto jest rzeczywiście podobne do najbardziej lubianego przez artystów i turystów miasta na Sycylii - Taorminę. Z wielką przyjemnością i radością zaglądałam do pracowni twórców rzemiosła artystycznego. To nie tylko sklepy, w których sprzedawca poluje na bogatego turystę, ale miejsca, gdzie twórcy prezentują swoje prace, a jednocześnie tam pracują. Najbardziej podekscytowana byłam stylowymi, bo prostymi w kształcie, torebkami tkanymi na wrzecionie. Właścicielka z przyjemnością prezentowała mi swoje dzieła, a ja zachłannie oglądałam każdą torebkę, portfelik i korale.
Dalej mijam aptekę, do której kolejka wije się aż na ulicy. Czy wszyscy nagle potrzebują kosmetyków chroniących przed słońcem? Próbuję dojrzeć co jest w środku, ale odpowiedź jest na szyldzie. To stara apteka z tradycjami. Jej założenie, jak i wystrój, to koniec XIX wieku. Zielone, secesyjne, ze złoceniami meble przyciągają turystów. Rezygnuję jednak z wejścia i idę dalej.
Mijam stare i pozamykane kościoły. Na placu obok jednego z nich odpoczywają staruszkowie. Wielka brama zaprasza do jej przekroczenia bardziej spostrzegawczych turystów. Kto ją zauważy wchodzi wprost do olbrzymiego pomieszczenia, które jest zaczątkiem galerii. Sala musiała kiedyś być jakąś świątynią. Opuszczona przyciąga uwagę kilkunastoma współczesnymi dziełami malarskimi. Ich barwy są bardzo nasycone, żywe. Kolory i motywy sycylijskie (kwiaty, wyspa kobiet, cytryny) cieszą oko, ale najbardziej wzrok przyciąga olbrzymie płótno rozwieszone w centrum sali. Jest stare, częściowo zniszczone, mało czytelne i chyba przygotowane do prac konserwatorskich. Widać na nim scenę rodzajową z odległych czasów starożytnych, chyba rzymskich. To scena pełna radości życia, jego beztroski. Willa, a w jej ogrodach zabawa. Kobiety w tunikach tańczą, mężczyźni piją wino, inni wracają z polowania. Przypominają mi się kadry z filmu "Ouo vadis".
A dokąd ja idę? Ku katedrze. Mijam wielu turystów, bo czas sierpniowych urlopów rozpoczął się. Katedra jest imponująca. Stoi na wzgórzu i widoczna jest nawet z najbardziej oddalonego zakątka plaży. W środku zachwyca bizantyjskimi mozaikami podobnie jak Palazzo Normani w Palermo, katedra w Monreale. Część katedry jest w remoncie. Mozaiki zdobią jedynie prezbiterium świątyni. Zastanawiam się czy Chrystus Pantokrator wygląda tak samo we wszystkich tego typu świątyniach, które widziałam. Obiecuję sobie to sprawdzić. Wychodząc z katedry jestem zdenerwowana, bo po kościele jak po parku spaceruje Francuzka z pieskiem na smyczy. Piesek nie wbiegł sam, jak się czasem zdarza, ale jest tu ze swoją panią. Strażnik zwraca jej uwagę, sama też wyrażam opinię swoją miną i gestami. Kobieta twierdzi, że pies też jest katolikiem. Ciekawa jestem czy kupiłaby mu bilet wstępu, gdyby nie było tu wejścia gratis.
Katedra zawdzięcza swe istnienie, podobnie jak inne tego typu na Sycylii świątynie, Rogerowi II. Podobno król wylądował tu ratując się przed sztormem. Przysiągł jeszcze na morzu, że jeśli przeżyje burzę to wybuduje katedrę. I tak się stało. Została zbudowana w latach 1131-1240 i jest przykładem architektury normańskiej.
Nasycona sztuką bizantyjską mijam dziedziniec obok katedry (tu już płatne wejście, a bardzo podobne do Monreale) i idę w kierunku resztek megalitycznych murów oraz Bramy Giudecca. Za mną ogromna góra Rocca. Tym razem nie wspinam się tam, bo odwiedziłam to miejsce podczas mojego pierwszego pobytu na Sycylii. Wysoko z góry można podziwiać tam nie tylko panoramę morza i miasta, ale też pozostałości po zamku bizantyjskim i fortyfikacji oraz ruiny Świątyni Diany.
Słyszę już szum fal. Schładzam się i moczę stopy w średniowiecznej pralni publicznej. Przy okazji gubię akumulator od aparatu fotograficznego, który wpada mi do wody.
Dopiero na plaży uświadomiłam sobie, że zapomniałam pójść obejrzeć tajemniczy uśmiech nieznajomego. Zwyczajnie zapomniałam pójść do muzeum i przyjrzeć się dziełu Antonello da Messina. Podziwianie obrazu odkładam więc na kolejną wizytę, bo chłodna woda morska i nurkowanie nie pozwalają mi już na wędrówki po mieście.
Piasek na plaży jest inny niż w Mondello, ciemniejszy i bardziej ziarnisty. Plaża jest piaskowo-kamienista. Woda czysta. Wkładam maskę i podziwiam podwodny świat. Obserwuję rodzinę rybek. Od maleńkich do całkiem sporych pływają tuż obok mnie. Promienie słońca wpadają do wody i dodają blasku rybkom. To chyba śledź, bo kształtem i srebrnym kolorem przypomina mi go. A może nie...
Spędzam kilka godzin na plaży. Dopiero teraz słońce przyzwyczaja moją skórę do opalania. Ta nabiera kolorytu. Parzy za to piasek w stopy. Obok biegają dzieci i sypią piaskiem prosto w oczy plażowiczów. Nabierają wodę morską w butelki i robią sobie na plaży prysznic. I tak w kółko. Jakie piękne mają dzieciństwo.
O 21 jestem w Palermo. Pasta, kąpiel i dobranoc.
Komentarze