Budzę się zwykle około 6 rano, a raczej budzą mnie odgłosy dochodzące z ulicy. Śpię przy otwartym oknie, a to oznacza, że szybko mogę nie zasnąć, będę budzić się w nocy i wcześnie wstawać. Wszystko za przyczyną tętniącej życiem ulicy. W nocy z głębokiego snu budzą mnie, a raczej wyrywają z łóżka i stawiają na równe nogi, kierowcy szybko jadących aut z muzyką włączoną na maxymalną moc. Budzą mnie też mewy jakby krzyczały "daj, daj, daj..." i kłóciły się o coś. Przylatują tu z nad morza i zastanawiam się, czy nie są skuszone zapachem (a raczej smrodem) ryb z pobliskiego sklepu, targowisk. Ich głosy mogą naprawdę przerazić. Pierwszy raz miałam wrażenie, że gram w filmie Hitchocka "Ptaki". Było ciemno, coś wrzeszczało, a ja nie wiedziałam czy śnię czy to jawa.
Rano słyszę odgłosy zamiatania ulicy. Przynajmniej kilkanaście razy sprzątająca brygada uderza szufelką w kosz ze śmieciami. To dobry znak, bo ulica będzie czysta. Potem już słychać idących do pracy mieszkańców. Wyczuwam ich pośpiech. Odjeżdżają kolejne samochody ustawione w rzędach po obu stronach wąskiej ulicy. Rozpoznaję też skutery i motory. Szybko wymijają auta i raptownie hamują.
Obowiązkowo pojawia się też pan od loterii. Nazywam go "krzykaczem", bo pierwsze nawoływania przez megafon zaczyna około 8 rano i tak krąży do południa. Piszę o nim w poście o riffie.Krąży po sąsiednich uliczkach i obiecuje wygraną. Gdy go nie widziałam, a słyszałam, wyobrażałam sobie, że jestem w jakimś mieście arabskim, a mułła nawołuje do porannej modlitwy. Teraz już wiem, że to pan z walizeczką, w dżinsach i zwykłej koszulce oraz z megafonem.
Troszeczkę później rundkę po uliczkach wokół rozpoczyna objazdowy sklep. Nazywam go nowocześnie mobilnym sklepem. Co za wygoda. Kiedy ledwo przebudzone gospodynie domowe witają dzień rano na balkonach nie muszą iść od razu po zakupy do sklepu. To sklep przyjeżdża do nich. Kierowca zatrzymuje się co kilka metrów i podobnie jak "krzykacz" zachęca przez megafon do robienia zakupów. Włoszki z balkonu spuszczają koszyk na sznureczku z pieniążkami i za chwilę potrzebne produkty mają w domu. A niczego w takim sklepie nie brakuje. Jest wszystko, co potrzebne współczesnej gospodyni domowej i kobiecie. Są tam środki czystości, do prania, papier toaletowy, środki higieniczne, a nawet szczotki, mopy, kije do szczotek, itp. Nie dziwiłabym się temu, ale sklep to malutki, za to wielofunkcyjny samochodzik ape. Podziwiam ten włoski wynalazek i nabieram do niego coraz większego szacunku, bo naprawdę jest niezwykle użyteczny i wszechstronny.
Na ulicy ruch i rytm jak co dzień. Czarnoskóra fryzjerka oczekuje w drzwiach zakładu klientów i suszy na ulicy ręczniki w palącym słońcu. Otyła sąsiadka z naprzeciwka wysiaduje kilka godzin przed południem na balkonie, aż słońce nie skieruje w jej stronę swych promieni. Na końcu uliczki właściciel cukierni też przesiaduje na ulicy. Ma pracowników, więc spędza czas na rozmowach z mieszkańcami ulicy i bacznie przygląda mi się kiedy tylko tamtędy przechodzę. W bocznej uliczce znowu jakiś sklepik, ale jakby dla tych, co "sami swoi". Rzucam tam czasem jedynie okiem i widzę niewielki asortyment. Miejsce też mało przyciągające klienta, bo jakby suterena, do której wchodzi się jak do mieszkania odsłaniając kotarę. Kilka metrów dalej trwa budowa metra. Obserwuję jakiś zastój, bo ani maszyn ani robotników, a teren ogrodzony. Wokół część budynków tak starych, zniszczonych, że nadają się tylko do rozbiórki.
Bliżej głównej ulicy hurtownia kwiatów. Otyły mężczyzna siedzi na ulicy i układa swoimi tłuściutkimi, ale zręcznymi rączkami, piękne bukiety, ślubne wiązanki. Po sjeście już go zwykle nie ma. Pozostaje tylko zapach kwiatów.
Idąc małymi uliczkami do placu Niepodległości mijam domy różnych mieszkańców miasta. Mieszkają tu Palermitanie, ale i Afrykanie. Domy z zewnątrz, kamienice wyglądają niedbale. Często do pierwszego pomieszczenia wchodzi się do nich prosto z ulicy. Na domach czarnoskórych wiszą lalki voodoo. Nie chcę na nie patrzeć i szybko odwracam głowę. Ktoś od kilku dni robi albo generalne porządki albo przeprowadza się. Na ulicy stoją kosze z marketu zagracone różnego rodzaju rupieciami. Przedmioty są zniszczone i odnoszę wrażenie, że ktoś się chce szybko tego pozbyć. Tylko gdzie i po co trzymał to wszystko w takim stanie? Nawet schodki i brama, przez którą przechodzę idąc do placu jest zastawiona. Z jednej strony pralka, kable, deski, a nawet buty, jakaś bluzka, metalowe rury. Z drugiej strony suszarka z praniem i pies na smyczy.
c.d.n
Komentarze